Pewnego razu Pan T się zakochał.
Zważywszy na to, iż Miłość, jako najzupełniej ludzkie uczucie, jest praktykowana przez większość społeczeństwa, byłby to fakt najzupełniej pospolity, gdyby nie to, że pan T się nigdy nie zakochiwał. Z przekonania i z założenia. Decyzja jego, wydawała się ostateczna i niezmienna. Życie nauczyło T ostrożności, więc kierował się w nim, ściśle wytyczonymi schematami. Jego codzienne egzystowanie, było usystematyzowane i działało jak mechanizm szwajcarskiego zegarka - bez zarzutu.
I nagle cała ta logiczna układanka legła w gruzach. Jaśminowy
zapach miłości, niezauważalnie i podstępnie wplótł się pomiędzy
szczeliny grubego muru pewności otaczającego duszę pana T i nagle runął
on, z głośnym hukiem, pozostawiając zszokowanego T w obliczu faktów
dokonanych.
Należy
dodać, że T nie był zwyczajnym szarym człowiekiem. Często błądząc bez celu po świecie, wyłuskiwał z tłumu ludzkości obiekt, któremu ewentualnie mógł ofiarować swoje uczucie. Czysto teoretycznie oczywiście. W życiu codziennym otaczało go wiele Muz. Potrafiły One sprawić, że dusza pana T wznosiła się na najwyższe poziomy artyzmu i zachwytu nad światem, lubo też opadała na przeciwległy kraniec rozkoszy pogrążając serce pana T w głębokiej rozpaczy, i depresji co zresztą również dawało dobre owoce w postaci mrocznych obrazów czy też onirycznych wierszy. Lecz T starannie kontrolował te namiętności, kierując się raczej chłodna logiką, niż romantyczna naturą. Nigdy nie była to prawdziwa Miłość.
Teraz sam był tego pewien.
Zakochany
pan T, zaczął pielęgnować swoje Uczucie, choć zdawał sobie sprawę
z tego do czego niekontrolowane może go doprowadzić. Postanowił się tym nie przejmować.
Ruszył z wiatrem namiętności na nowe niezbadane wody świata
weny i inspiracji. Zaczął tworzyć
dzieła kolorowe i lekko radosne, jasne jak słońce
wiosennego poranka. Grające feerią barw
w rytmie cykatowego koncertu
późnym letnim wieczorem w ogrodzie, gdzie pan T przesiadywał
często w stanie uczuciowej zadumy przy lampce grzanego wina. Rozczulał się wówczas nad obiektem swojego umiłowania i
obmyślał w jakiż to jeszcze wielki sposób oddać hołd Wybrance. W
tych momentach sięgał po pióro a słowa same układały się w coraz
to wymyślniejszy obrazek jego Ukochanej.
Tworzył rzeczy wielkie, dzieła mistrzowskie. Muza jego na płótnach
zdumiewała anielską lekkością, a śmiałe pociągnięcia pędzlem
wskazywały na prawdziwą burzę, rozpętaną
w duszy autora. Wydawało
się, że samo płótno lub papier wchłaniają całe uczucie mistrza.
Wybranka pana T nabierała cech nieziemskiej
boskości. On sam zaś siedząc przed obrazem wzdychał i wychwalał na
głos stwórcę za tak niebotyczne dzieło, które on tylko starał się
podkreślić swoim nędznym talentem. Pisał przy tym namiętne liryki i poematy. W tak
sprzyjających okolicznościach twórczość
pana T zaczęła rozkwitać w swojej pełni możliwości. W realnym życiu, Muza pana T zasypywana była dowodami jego uczucia. Najczęściej ogromnymi bukietami kwiatów, z ukrytymi bilecikami, na których w każde zdanie skierowane do Muzy wplatał zgrabny komplement, lub uwagę pełną słodyczy. Widząc pana T wpatrzonego z uwielbieniem w oczy swojej Wybranki, czuło się nieomal fizycznie pewność tego związku, już nie tylko ciał ale i dusz. O materialnym oddaniu nie wypada tu nawet wspominać. Oczy jego Wybranki wpatrywały się w widzów z każdego nieomal dzieła T, a on sam coraz bardziej lubił zaszywać się w swojej pracowni, aby w otoczeniu prac obmyślać nowy zamysł oddania uroku swej Lubej. Nie każdy mógł wówczas dostąpić zaszczytu przebywania z T, w jego królestwie. Właściwie to ostatnio nie było już takich osób. T w tych twórczych momentach nie lubił towarzystwa. Nawet jego Ukochana zaglądając tam z rzadka, czuła się niepewnie otoczona obrazami na swój własny temat. Dla nich była intruzem. Ciałem obcym, żyjącym w realnym świecie, podczas gdy one same w sobie stanowiły odrębną idealną rzeczywistość, dla której to tylko T był Panem i Stwórcą.
Mijały miesiące idylli.
Wszystko wydawało się prowadzić do oczywistego celu. Jednak od
pewnego czasu T coraz rzadziej wędrował
po świecie. Zmienił się, pod wpływem swej namiętności.
Ludzie przestali być dla niego ważni. Uzależniony od uczucia,
spełnienie znajdował tylko w tworzeniu
prac na jedyny sensowny dla siebie temat - swojej Ukochanej. Temat,
który
okazał się przez T tak
dopracowany, że wizerunek Muzy T stał się dziełem skończonym -
idealnym, pozostawiając daleko w tyle
swój realny odpowiednik. Wybranka T na obrazach przedstawiała
doskonałą swą wersję , którą przez miesiące sam stworzył
i dopracował do granic wszelkich możliwości. T oczywiście ciężko przeżył ten fakt, zwłaszcza, iż w pełni zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę sam sobie był winien, zaniedbując uczucia, ludzi i świat. Postanowił porzucić więc, jedno i drugie w ich realnych wymiarach. Zamknąć się szczelnie w swojej namiastce raju gdzie jego doskonała Muza wciąż wdzięcznie spoglądała z płócien obrazów, zapraszając do odwiedzenia tej gościnnej przyjaznej krainy. T opuścił świat zupełnie. Tylko z rzadka pojawiał się, przemierzając w niechlujnym ubraniu park, późnymi wieczorami robiąc tylko niezbędne zakupy. Świat, no cóż, zajęty swoimi sprawami szybko zapomniał o namiętnych uniesieniach pary kochanków. Niektórzy co bardziej wtajemniczeni zaczęli twierdzić, że w zaciszu pracowni T oddaje się nowemu Dziełu. Tworzy całą serię autoportretów, z których każdy kolejny jest ulepszoną wersją poprzedniego. Wiesza go potem, obok najdoskonalszego wizerunku Miłości swego życia, po czym niezadowolony widocznie z porównania wściekle niszczy swój portret, rozpoczynając natychmiast pracę nad nowym. Ale to tylko plotki.
Wiesław Matysik 14.02.2007
|